palcem po historii

Inspiracją do tego tekstu jest fragment prezentacji, jaką Kurt Montgomery - założyciel i dyrektor szkoły, w której pracuję - omawiał podczas spotkania informacyjnego w szkole. Wiecie - zaprasza się ludzi zainteresowanych szkołą i opowiada im się o specyfice tej placówki, odpowiada na pytania i wątpliwości. Wprowadzając do tematu Kurt wspomniał o czymś, co przykuło moją uwagę swoją oczywistością. Pozwolę sobie więc na poruszenie tej kwestii tutaj, rozwinięcie jej na swój sposób, jednocześnie oddając Kurtowi to, co do Kurta należy :).

Na samym początku, wiecie - takim początku wszystkiego, jakkolwiek by sobie ten początek wyobrazić i gdziekolwiek umiejscowić - człowiek niewiele wiedział. Przyswajał sobie tylko te informacje, zapamiętywał tylko te dane, które potrzebne mu były do tego, żeby przeżyć. Mam takie wrażenie, że kwestią przypadku często było to, że ta wiedza powoli się rozszerzała, pozwalała zwiększać komfort życia człowieka. Może tak właśnie było z ogniem. Jadł surowiznę dopóty dopóki przypadkiem nie rozniecił ognia - nie mógł przecież przeczytać o tym w jakiejś naukowej książce, bo takowych wtedy nie było. Odkrywał więc nasz praprapraprzodek i nasza praprapraprzodkiniki tajniki życia na ziemi, przyswajał sobie te, które były mu potrzebne i z dnia na dzień przedłużał swój żywot, bo wiedział przed kim uciekać, jak przyrządzić jedzenie, w co się ubrać (bo odkrył, że czasami warto się ubrać - sąsiad się nie ubrał i zamarzł na przykład) i tak dalej. Można powiedzieć, że każdy kto przeżył stawał się panem magistrem, światłym człowiekiem, mądrzejszym o nowe doświadczenia.

Czas leciał nieubłaganie. Stało się, że człowieki zaczęli ze sobą rozmawiać, przekazywać sobie zdobyte lub zasłyszane informacje. Wiedza rosła i rosła. Jak plotka - ktoś coś zobaczył, sprawdził, odkrył i wytrzymać nie mógł - musiał to powiedzieć innym. Na początku pewnie trudno było zdobyć sławę odkrywcy, trzeba było liczyć na pocztę pantoflową. Jak ktoś był złośliwy i nie podał dalej, to ludzie zza rzeki mogli o niczym nie wiedzieć.
No, chyba, że ktoś umiał pisać. Wtedy mógł zapisywać swoje mądrości i liczyć na to, że papier przetrwa, a wraz z nim sława i imię naukowca. Z tego, co pamiętam z lekcji historii (takie zaskakujące rzeczy zapamiętuje się łatwo), książki przepisywane ręcznie były bardzo, bardzo drogie - stać na nie było nielicznych, w związku z czym wiedza ciągle nie mogła szerzyć się tak bardzo, jak zapewne by chciała. No cóż.

Aż pewnego dnia powstał druk. Druk nie tylko bardzo ułatwił proces powstawania książek, ale też znacznie obniżył koszty ich produkowania, a co za tym i idzie - obniżył ceny. Wiedza była otwarta dla każdego, kto umiał czytać i miał trochę grosza przy duszy. Wszystko to pewnie trwało latami, na świecie zaczęło powstawać coraz więcej książek, człowiek odkrywał kolejne zakamarki wiedzy, eksplorował, badał, sprawdzał, zapisywał. Dzień za dniem, rok za rokiem, wiek za wiekiem człowiekowi udało się dojść do momentu, w którym mógł poczuć (ba! poczuł to z całą pewnością!), że wie już chyba wszystko. Wiedza, jaką teraz posiadał była niewspółmiernie większa od tej, jaką posiadali jego przodkowie, co to w skale siedząc grzali ręce nad cudownie rozpalonym ogniem. Doszedł do tego wszystkiego sam! Uczył się, bo chciał, bo go to interesowało, bo chciał szybciej się poruszać, odwiedzać odległe kraje, próbować nowych smaków, tworzyć poezję, grać na instrumentach, rozmawiać przez telefon, móc zapalić sobie światło przez taki pstryczek, co to w ścianie siedzi....

I gdzieś tam, w pewnym momencie powstała szkoła. Ludzie, którzy szkołę tworzyli postanowili wybrać ze zdobytej wiedzy to, co w ich poczuciu było czegoś warte. Uznano, że ta i ta wiedza jest niepotrzebna, za mało ścisła, zbyt dziecinna, nieważna, niezgodna z kierunkiem partii i tę wiedzę skreślono z listy. Natomiast ta, którą uznano za ważną - ta się ostała. Jak już wybrali, co jest ważne, a co nie, zrobili listę tych rzeczy, napisali odpowiednie książki, ustalili kryteria pozwalające ocenić, czy wiedza jest zdobyta w całości czy tylko w miernej jej części. I trzymając się swojej jedynej, mądrej i bezdyskusyjnej decyzji otworzyli wrota szkół, by przekazywać tylko to ze zdobyczy praprapraprzodków, co sami uznali za ważne.

I tak to się kula do dzisiaj. W szkołach nie ma miejsca na poszukiwanie, próbowanie, macanie, wkładanie do kontaktu, żeby sprawdzić, co się stanie. W szkołach trzeba się uczyć tego, czego trzeba. Tego, co wybrali jedni dla drugich, przy czym ci drudzy nie mają nic do gadania. Tak przecież było, jest i tak - niech nam bóg oświaty dopomoże - będzie. Człowiek stworzył sobie świat, w którym ocenia się drugiego człowieka pod względem wiedzy, jaką posiada. Świat, w którym tak łatwo uznać kogoś za głupiego, bo nie wie, kiedy wybuchła jakaś wojna albo nie odróżnia rozprawki od eseju. Jeśli nie czytasz Miłosza czy innego uznanego pisarza, to szkoła mówi ci, że jesteś gorszy, mało inteligentny, a na to zgody nie ma. Szkoła powie ci, że czytać masz i koniec. A ten komiks odłóż, bo komiks nie wchodzi w kanon sranon, który uznano za wartościowy. Szach mat.

I do mnie dotarło to mocno i boleśnie: człowiek sam siebie ogranicza, sam sobie zabrania, sam się z innymi równa i sam każe sobie wkuwać, przyswajać, stać w szeregu. Sam sobie każe wierzyć, że tak właśnie musi wyglądać świat, że taka musi być szkoła, że takie muszą być dzieciaki, że taki musi być dorosły.

Pytam więc na sam koniec: MUSI?



P.S. Osoby na to wrażliwe bardzo przepraszam za uproszczenia, jakich w tym tekście się dopuściłam, przedstawiając historię ludzkości.