trzy razy P...

.... czyli Podstawa, Podręcznik i Powinno-się.

Państwo nasze napisało (i średnio co 4 lata zmienia) dość opieszale i z ogromną pewnością siebie dokument zwany podstawą programową dla nauczania uczniów na takim to, a innym poziomie (pozwólcie, że daruję sobie pełne nazwy tych dokumentów, rozporządzeń i ustaw - nie ma to da sprawy najmniejszego znaczenia). Panie i panowie ministrowie, otoczeni wybranymi przez siebie ekspertami, usiedli pewnego dnia przy stole i ustalili, co dziecko, dajmy na to 9-letnie, musi wiedzieć i umieć skończywszy trzecią klasę szkoły podstawowej. KAŻDE dziecko, w KAŻDYM miejscu w KAŻDEJ polskiej szkole. Proste, prawda? Nauczyciel staje przed klasą, średnio 20-25 osobową (choć ja mam to szczęście, że staję przed grupą dwunastu uczniów, to pewnie jeszcze dużo zmian mnie w życiu czeka) i wszystkie te dzieci powinien nauczyć tego samego. Pomóc mu w tym mają podręczniki.

Proszę sobie te podręczniki jakoś wyobrazić. Albo przypomnieć sobie swoje własne ze szkoły. Można też zerknąć na podręczniki swojego dziecka czy dziecka koleżanki, ale nie jest to konieczne. Proszę sobie wyobrazić te podręczniki leżące na stolikach w klasie....... Coś charakterystycznego? Jakiś pierwszy nasuwający się wniosek, taki najbardziej widoczny? TAK, wszystkie są takie same! Jakżeby mogło być inaczej, skoro wszystkie mają być zgodne z jedną i jedyną podstawą programową?

W sumie sprawa jest dla wszystkich łatwa: jedna podstawa, jeden podręcznik - idziesz strona po stronie, drogi nauczycielu - tak, jak powinno-się i tylko sprawdzasz co jakiś czas, czy WSZYSTKIE dzieci nauczyły się tego SAMEGO w tym SAMYM czasie.

Nie, nie, oczywiście, że ministerstwo zaleca indywidualizowanie działań wobec uczniów, szczególnie wobec tych słabych albo tych ponad wyraz dobrych. Przypuszczam jednak, że każdy, kto miał okazję poznać trochę funkcjonowanie szkół od środka wie, jak to naprawdę wygląda. Jak indywidualizacja wygląda w sytuacji, kiedy podstawa programowa wymaga, aby w danym czasie przerobić dany materiał, a czasu mało...

Tiaaaaa.... Wszystko byłoby takie proste, gdyby w szkołach siedziały roboty, które równo, zgodnie z metryką się rozwijają....

Po co o tym piszę? Bo jestem zła. Zegary mnie tak zdenerwowały.
Podstawa mi mówi, że uczniowie pod koniec pierwszego etapu nauki mają umieć odczytywać wskazania zegarów w systemie 24-godzinnym i dokonywać prostych obliczeń zegarowych. Nie, nie, że mają to ćwiczyć, orientować się, bez stresu próbować i mieć w tym coraz więcej sukcesów - w podstawie stoi czasownik odczytuje. Kropka. Pan wydawca podręcznika, który powinno-się REALIZOWAĆ (kocham to słowo 😎) poświęca temu tematowi w swoim ćwiczeniu siedem stron (!), stron wypełnionych nudnymi obliczeniami i tarczami zegarów.

I oto ja: stoję przed klasą, trzymam w ręku zegar popsuty, którego wskazówkami mogę spokojnie lawirować i tłumaczę: pełna godzina, 20 minut po...., 7:45 to inaczej 19:45.... Sama się już sobą nudzę, z poczuciem winy patrzę w twarze uczniów. A na nich spektrum reakcji - od znudzenia przecież już dawno o tym wiem od przestrachu nic z tego nie rozumiem. Później obowiązkowe karty pracy - rozdaję jedną za drugą, słuchając w pokorze westchnień uczniów (nie no, będę szczera - oni już głośno mówią wtedy nie!), przepraszając ich w duchu za to, że im tak przynudzam. No ale co mam zrobić? Powinno-się ich tego nauczyć, prawda? Powinni to umieć! Przecież podstawa, przecież podręcznik! Nie wiem, kto z większą ulgą reaguje na dzwonek - ja czy oni.

Teraz jest niedziela, jutro zaczynamy od nowa. Powinnam te zegary nieszczęsne, bo ewidentnie potrzebują to ćwiczyć. I nie mogę. Dręczy mnie to. To bez sensu. Przecież oni się w ogóle w ten sposób nie uczą. Przecież zegar to nie coś, co trzeba zaliczyć. Przecież to umiejętność, która później pomaga - dobrze jest wiedzieć, która godzina, prawda? Zaraz sobie też przypominam, jakie ja sama męki przechodziłam, nie znając się na zegarku. Jak pragnęłam mieć taki elektroniczny, bo łatwiej było czytać. Szkolne karty pracy niczego nie przyspieszą, a odczytywanie godziny na zegarze jest naprawdę trudne.

I postanowiłam. Dlatego piszę. Niech sobie szanowna pani podstawa mówi, co chce - jak znam moich uczniów i wiem, na co są gotowi. Niech podręcznik patrzy na mnie tymi swoimi tarczami - nie boję się! I proszę mi nie mówić, że powinno-się, nikt nie jest w stanie nauczyć kogoś, bo takie ma życzenie czy plan - człowiek uczy się wtedy, kiedy się uczy, a nie, kiedy jest nauczany. Entuzjazm jest nawozem dla mózgu (ja tego nie wymyśliłam, przeczytałam w książce, tylko nie pamiętam w jakiej...), a przed tarczą mojego zegara siedzą uczniowie, u których entuzjazmu w tym momencie próżno szukać. Szkoda ich czasu na takie zegarem wymachiwanie.

Spróbuję pokazać im, że odczytywanie godziny jest przydatne, będziemy posługiwać się zegarem w codziennych, normalnych sytuacjach, będą sobie pomagać, będą mi pomagać, bo jakoś tak zapomnę, o której jest kolejny dzwonek. Będziemy notować czas trwania różnych czynności tak, żeby uczniowie poczuli, że jest to potrzebne. I może nie każdy z nich będzie w klasie czwartej bez zająknięcia podawał czas z dokładnością co do minuty, bo nie są tacy sami, nie tak samo łatwo się uczą i nie w tym samym tempie - nie po to są, żeby podstawa była szczęśliwa. Postaram się jednak, żeby się zegara nie bali, żeby patrzyli na te tarcze na ścianach ze zrozumieniem, co robią i po co są. Reszta przyjdzie wtedy, kiedy każdy z nich będzie gotowy.
Postanowiłam. I to jest moje P.

:)