selekcje

Dzień dobry, jestem Renata. Jestem nauczycielką i nienawidzę polskiego systemu szkolnictwa. Nie mogę znieść sposobu, w jaki zakłada się w nim traktować uczniów na lekcjach i poza nimi, nie rozumiem podziału informacji i zdobyczy nauki na przedmioty, nie rozumiem, dlaczego wszystkie są obowiązkowe, nie pojmuję, po co każe się młodym ludziom uczyć tego wszystkiego. Zburzyłabym wszystko to, czym dzisiejsza szkoła w Polsce stoi: ocenianie, egzaminowanie, podstawy programowe, ramy czasowe, jakie się na dzieci nakłada i w które muszę się wpasować. Zresztą, co tu dużo gadać - cały ten blog jest przecież o tym. Jestem jedną z ostatnich osób, która stanęłaby w obronie polskiej szkoły. 

Przypuszczam, że pan Mikołaj Marcela, autor książki "Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat." też do grona takich osób się zalicza. Ogromnie więc żałuję, że tę jedną z niewielu polskich książek poruszających temat systemu edukacji nazwać muszę (choć i pragnę) gniotem. Serio, wielka szkoda.

Sama nie wiem od czego tę recenzję zacząć. W sumie mogłabym, tak jak autor tej książki, zacząć od byle czego, choćby i od środka, i potem pisać to, co mi przyjdzie do głowy, co mi się nagle przypomni albo co sobie w niej podkreśliłam. Ta książka to jeden wielki chaos, od którego kręci się w głowie i zbiera się człowiekowi na wymioty. To może tak faktycznie zrobię, poruszać będę różne kwestie w kolejności przypadkowej. Trzymajcie się mocno i poręczy.

Pan Marcela uważa szkołę za totalne dno. Może i nie byłoby w tym nic dziwnego i może miałby do tego prawo, gdyby nie fakt, że zdaje się w szkole dawno nie był. Z tego, co się zorientowałam, pan autor pracuje w uczelni tak zwanej wyższej i jeśli kogoś czegoś uczy, to studentów. I tutaj pierwsza pała dla pana Mikołaja. Nie pisze się o czymś, o czym wie się niewiele, coś tam ze słyszenia, z amerykańskich książek z lat 70-tych, od swojego profesora. Nie wolno podejmować tak ważnego tematu, jakim jest edukacja, jeśli nie zrobiło się własnych, porządnych badań, jeśli nie przeprowadziło się wywiadów z osobami stykającymi się z systemem na co dzień, jeśli nie ma się świeżego materiału, z którego wyciągnąć można ważne, potrzebne i aktualne wnioski. Myślałam, że osoby pracujące na uczelniach, uniwersytetach czy akademiach takie rzeczy wiedzą. Bo nawet ktoś taki jak ja, zwykła sobie nauczycielka czytając tę książkę zauważy, że autor trochę jakby buja się we własnych obłokach, siedzi w książkach starej daty i literaturze pięknej, zlepiając z tych fragmentów książkę, która do niczego się moim zdaniem nie nadaje. To raz.

Druga myśl, a właściwie pytanie: po co pan Marcela tę książkę pisał? No bo niby marzy mu się (śni nawet) świat bez szkoły, jednak nie podaje ani jednego rozwiązania, choćby pierwszego kroku, jak można zacząć do takiego świata się zbliżać. No bo skoro szkoła jest bytem realnym i rozumiem, że pan Mikołaj wierzy (a nawet śni), że świat bez tego bytu bardzo w nim zakorzenionego jest możliwy, to pytanie brzmi "jak to zrobić"? Gdyby autor podał choć jedną receptę, to pierwsza bym z niej skorzystała! A tam nic! Wieje wicher słów rzucanych na wiatr, bez pardonu i jakiejkolwiek odpowiedzialności za nie. Słabo.

Mam wrażenie, że pan Marcela po prostu dobrze wie, co się sprzedaje. Recepta jest prosta i nawet ja ją znam, a przynajmniej tak mi się wydaje. Uwaga, kto ma kartkę i coś do pisania niechaj sobie zanotuje: wymieszaj w jedną papkę wyrazy edukacja, środowisko, feminizm, patriarchat, kapitalizm, dodaj odpowiedzialność społeczną, ludzi bogatych przeciwstaw ludziom biednym, a jeśli chcesz mieć sukces murowany to koniecznie dosyp litery L,G,B,T,Q i znak plusa. Niemal wszystko to (chyba nie było nic o osobach nieheteronormatywnych) wykorzystał autor "Selekcji". Serio. W książce o szkole. I może - MOŻE - dałoby się to obronić, gdyby nie fakt, że pan doktor nauk humanistycznych miesza te pojęcia, jakby zupełnie nie rozumiał ich znaczenia. Szczególnie upodobał sobie pojęcia "kapitalizm" (piszę w cudzysłowie, bo nie mam pojęcia, skąd pan Marcela wziął swoją definicję tego słowa), który czyni odpowiedzialnym za całe zło, jakie szkoła czyni człowiekowi, co nie przeszkadza mu w tej samej książce pisać, że (tutaj cytat): "(...) szkoła w naszych społeczeństwach stała się instytucją, która przechwytuje publiczne pieniądze na kształcenie (...)". Po pierwsze nie przechwytuje, tylko utrzymuje się z tych pieniędzy, a po drugie: no to kapitalizm czy "publiczne" pieniądze? Gdzie indziej pisząc, że szkołę zawdzięczamy patriarchatowi autor opisuje zjawisko podtrzymywania dotychczasowego systemu przez... kobiety (dla których - co jest dla autora oczywiste - dzieci są najważniejsze). I tak w kółko, śmiem twierdzić, że ta książka w 80% zbudowana jest z takich bredni. Totalne pomieszanie pojęć, to naprawdę może wywołać mdłości. 

Ach, i warto sprawdzać w innych źródłach to, co pan M.M. napisał. Ja raz sprawdziłam (chodziło o luddyzm) i okazało się, że pan Marcela nie boi się ubogacać przeszłości w niemające miejsca wydarzenia, żeby tylko uzyskać dowody na to, co z góry założył. Obrzydliwe.

Mikołaj Marcela, pisząc o niszczeniu życia młodych ludzi używa pojęć szkoła, system, czasem nauczyciele. Czyli wszyscy. I nikt. I słusznie - w ten sposób łatwo wskazać jakiegoś winnego, a chyba o to głównie chodziło autorowi. Gdyby chciał szukać rozwiązania, musiałby wskazać konkretne miejsca, konkretnych ludzi i konkretne sposoby, a to trudno się robi z katedry, bądźmy rozsądni.

Wydaje mi się, że ta książka jest dobra dla tych, którzy lubią sobie ponarzekać i potrzebują wody na swój młyn. W tej książce znajdą mnóstwo takiej wody, leje się i leje bez ustanku (co należy wytknąć panu autorowi - nie jest to dobre dla środowiska). Kto widzi w młodych ludziach chodzących do szkoły idiotów dających się sterować ocenami (ale serio - idiotów, maszyny, bezwolne kukły) tutaj usłyszy oklaski dla swojego zapatrywania. Kto uważa, że biedni już na starcie mają gorzej, że nic im nie pomoże, bo nie mają bogatych rodziców, że wszystkie drogi sukcesu są przed nimi zamknięte - niech sobie poczyta, niech nakarmi swoją dobroć i poczucie sprawiedliwości. Kto czuje wyraźnie, że coś z tą szkołą jest nie tak i potrzebuje znaleźć winnego, żeby samemu nie musieć nic z tym robić - voilà - książeczka jak znalazł. I jeszcze przez doktora napisana! No kto jak kto, ale taki doktor to chyba wie, co jest prawdą, prawda?

Czy nie ma tam niczego, czego można by się chwycić? No, żeby tak się chwycić, to raczej słabo. Są w tym potoku takie małe kamienie, które można sobie podkreślić i wykorzystać, są opisy szkół alternatywnych (nie żeby jakieś szczegółowe, bardziej są wymienione z opisem dwóch - trzech z nich). Nic, czego nie znajdzie w innych książkach lub w internecie ten, kto szuka. Małe kamienie. Za małe i za śliskie, łatwo wpaść w otaczające je wody. Ja nie nauczyłam się z tej książki niczego. Nie znalazłam w niej żadnych rozwiązań, żadnych inspiracji do codziennej pracy w - o zgrozo! - szkole. 

Jeśli chcesz przeczytać tę książkę, bo uważasz, że szkoła zmierza w złym kierunku, to daruj sobie. Jeśli jednak mi nie wierzysz, to proszę, zanim uwierzysz w to, co tam przeczytasz - sprawdź w innych źródłach, czy historia, na którą powołuje się autor naprawdę tak wyglądała. Sprawdź znaczenie podstawowych pojęć, które on tam używa. Nie wierz na słowo w nic, co tam przeczytasz. Niech to będzie jedna z wielu, a nie jedyna książka na ten temat, do której zajrzysz. Możesz też napisać do mnie, chętnie z Tobą o tym porozmawiam. Trochę już przeżyłam lat w edukacji, sporo różnych decyzji podjęłam, cały czas czytam i dowiaduję się nowych rzeczy z różnych dziedzin. I jestem praktykiem.

Książka pana Mikołaja Marceli jest napisana z brakiem szacunku do odbiorcy, autor zakłada, że czytelnik nic nie wie, że wierzy we wszystkie bzdury, które czyta i że idzie z tłumem i sztandarami tam, gdzie idzie większość. G*wno prawda, śmiem powiedzieć panie autorze. I kij panu w oko. Z całym szacunkiem oczywiście.