Ola i dzieci z przedszkola

Tak, wiem - dopiero co pisałam o Sparku... Nie dam jednak rady przemilczeć tego, co dzisiaj się w Spark Academy działo, musicie mi wybaczyć. Tak to się zaczyna - człowiek decyduje się na pracę w tak zwanej szkole alternatywnej, a potem jego ukształtowany latami nauki i studiów mózg musi tworzyć nowe połączenia, żeby dostrzec, jak bardzo się dotychczas mylił.

Zacznę zwyczajnie. Dzisiaj w Spark Academy uczniowie z grupy 1-3 gościli 5-latków z pobliskiego przedszkola. Nie jest to może sytuacja codzienna, nie jest też jednak szczególnie wyjątkowa. Zaprasza się czasami przedszkolaków w ramach tak zwanej współpracy ze szkołą, coby starszaki zobaczyły, jak szkoła od środka wygląda. Nic w sumie nadzwyczajnego.

 O tym, że będziemy mieć takich gości dzieciaki z 1-3 (taki mały konkurs w nawiasie: jak krótko nazywać uczniów z 1-3, żeby nie powtarzać ciągle tego "1-3"?; na propozycje czekam w komentarzach poniżej, ewentualnie na Facebooku, można też podejść do mnie osobiście; w nagrodę pięknie podziękuję 😚) dowiedziały się tydzień przed. My, dorosłe kobiety, planu na to spotkanie nie miałyśmy żadnego. Żeby więc wizyta nie wypadła blado, poprosiłyśmy naszych młodych podopiecznych (eeee, nie brzmi to dobrze...) o pomoc. Odzew był przyjemnie duży. Nie, nie zgłosili się wszyscy, ale też nikt tego od nich nie oczekiwał - zgłosili się tylko ci, którzy chcieli.
Kiedy już miałyśmy grupę chętnych, usiadłyśmy z nimi na dywanie i zapytałyśmy, jakie mają na ten dzień pomysły.

Piszę dość swobodnie "my", jednak prawdą jest, że całość zainicjowała i dogadywała  dziećmi niezastąpiona Ola Psychola - sparkowa psycholożka. Ja tylko wszystkiemu towarzyszyłam, stąd wiem, jak było - nie, żebym się szczególnie przy wszystkim narobiła ;). 

Informacje wejściowe były skromne:
- dzieci mają plus minus 5 lat,
- będzie ich około 20 sztuk,
- pobędą u nas jakąś godzinę,
- w swojej grupie w przedszkolu mają teraz zajęcia w temacie "ciało".

Reszta należała do uczniów.
Mam nadzieję, że zaczynacie mi powoli wierzyć, kiedy piszę, że uczniowie zrobili coś zupełnie sami, bez pomocy dorosłych, bo znowu chcę wam to zakomunikować. Dzieciaki same podzieliły się na zespoły, pary lub zdecydowały o pracy indywidualnej. Same wymyśliły zadania, które przygotują dla przedszkolaków (postanowili, że będą się trzymać tematu ciała właśnie). Sami te zadania przygotowali i dzisiaj przeprowadzili. Mi i Oli pozostało tylko wszystkiego wysłuchać, zapisać i poczekać na rezultaty. Koniec pieśni.

Dzisiaj, 3 kwietnia, w nasze szkolne progi weszła grupa zaciekawionych, nieco onieśmielonych dzieci. Takie małe się wydawały... Kiedy wychodzili z naszej szkoły, przybijały śmiało piątki z uczniami, a na twarzach miały wypieki po zabawie na dworze.
Tak bardzo chciałabym, żebyście zobaczyli to, co ja widziałam (to też już chyba kiedyś pisałam, prawda?). Bo to trzeba zobaczyć. Kto mi teraz uwierzy, że A., ten sam, który na co dzień ma problemy ze skupieniem uwagi i ruchliwością, dzisiaj przejął rolę koordynatora wszystkich działań, zadbał o to, żeby każdy zespół miał to, czego potrzebuje i żeby każdy miał komfortowe warunki pracy? A jeśli wam powiem, że K. i D., którym zdarza się łamanie sparkowych zasad, które nie zawsze są gotowe do współpracy z innymi - że one właśnie podjęły się roli gospodyń i przewodników szkolnych - uwierzycie mi? Obydwie z Olą (wstyd się przyznać) miałyśmy spore wątpliwości czy K., z jego niedopracowanym (łagodnie mówiąc) planem i  trudnością z zebraniem myśli - czy ogarnie tę sporą grupę na boisku. No cóż, znowu dostałam prztyczka w mój wątpiący nos. K. nie tylko wymyślił zabawy sportowe dla przedszkolaków, nie tylko ustawił pachołki, przeszkody, rozłożył piłki na trawie, ale z powodzeniem przeprowadził swój plan. Słowo - ani ja, ani Ola, ani nauczycielki przedszkola - nie musiałyśmy robić nic. Dzieci były przypilnowane, zaopiekowane i ogarnięte przez uczniów niewiele w sumie od nich starszych.

A tak chciałam w czymś pomóc, poczuć się potrzebną...

Nie musiałyśmy robić nic. Szczerze - jeszcze dzisiaj rano nie miałyśmy pojęcia, jak ten dzień będzie wyglądał. Po prostu zapytałyśmy uczniów, czy są gotowi i uwierzyłyśmy im na słowo.

Kiedy widzę, jak odpowiedzialne i godne zaufania potrafią być dzieci w wieku 7 - 9 lat, zadaję sobie pytanie: skąd w dorosłych taka potrzeba mówienia i pokazywania dzieciom, co mają robić? Dlaczego dorośli boją się, że jak pozwolą dzieciom działać samodzielnie, to na pewno coś nie wyjdzie? Skąd ta potrzeba kontroli, robienia za, podpowiadania i podsuwania rozwiązań? Dlaczego w szkołach nie pozwala się dzieciom uczyć samodzielnie?

Nie wiem, nie umiem na te pytania odpowiedzieć. Cieszę się za to, że pracuję z tymi dorosłymi, którzy takiej potrzeby kontroli nie mają, którzy nie przeszkadzają młodym ludziom rozwijać się tak, jak oni sami potrafią. Cieszę się, że sama staję się takim dorosłym... :)


P.S. Mam pierwszą propozycję od mojego syna - "nazywaj ich pierwszotrzeciaki!" :). Żeby nie być posądzoną o wyróżnianie "swoich", poczekam jeszcze na inne propozycje. ;)