puzzle

Jak niektórzy z Czytających wiedzą, zmieniłam pracę. Od września pracuję w prywatnej szkole podstawowej w Poznaniu. Bardzo się cieszę, że tam jestem, bo idea tej szkoły, sposób, w jaki zorganizowana jest tam nauka, sposób traktowania ucznia  - wszystko to jest bardzo bliskie temu, jak ja wyobrażam sobie dobrą szkołę. I to jest dobre :)

Pracuję tutaj na nieco innych zasadach, niż w poprzedniej szkole, przyznam, że proces oswajania się przebiega u mnie z sukcesem, choć zdarzają mi się chwile zwątpienia czy wewnętrznego sprzeciwu. I to też jest dobre, bo sporo po drodze uczę się o sobie samej, co w moim wieku nie jest już takie oczywiste. A jednak.

Pardon, że co jakiś czas odchodzę od komputera, smażę jednocześnie racuchy i nie chciałabym czegoś spalić. 😉

Ostatnio przyszło mi zmierzyć się z nie lada problemem (przynajmniej z mojej perspektywy był naprawdę spory), który można by ująć w pytaniu: Czy podczas zajęć uczeń może sam decydować o tym, czy bierze w nich udział czy nie? Innymi słowy: jeśli jakieś zadanie mu się nie podoba, czy powinien mieć prawo po prostu do niego nie podchodzić (i na przykład zająć się w tym czasie czymś, na co ma ochotę)?

Ha! Takie buty! Moja naturalną reakcją było pozwolenie uczniowi na układanie klocków, podczas gdy pozostali brali udział w zajęciu z nauczycielką (jesteśmy w grupie we dwie). Zaniepokoiło mnie trochę, kiedy kolejna osoba stwierdziła, że też nie ma ochoty na zajęcia, spanikowałam natomiast z lekka, kiedy podeszła do mnie kolejna osoba w tejże samej sprawie. Cała ta sytuacja spowodowała, że sprawnie uruchomiłam argumenty, które przekonały tą trójkę do dołączenia do całej grupy.

Niesmak jednak pozostał....

Po zajęciach powiedziałam o swoich odczuciach D. (z którą jestem w grupie). Jej odpowiedź - bardzo jasna, rzeczowa i sensowna - spowodowała, że przez kilka kolejnych godzin przemeblowywałam w swojej głowie klamoty tak długo, aż całość znowu nie stanowiła komfortowego dla mnie miejsca.

Już jakiś czas temu zostało zapisane, że na wszystko jest czas. Gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, to dopisałabym tam jeszcze, że jest czas odpoczynku i czas pracy, czas działań kierowanych tym, co mi się chce lub czego mi się nie chce i czas działań obowiązkowych.
Dotarło do mnie dość jasno, że przygotowywanie się do zajęć w szkole, opracowywanie z dziećmi celów, do jakich będziemy dążyć, wskazywanie im możliwych sposobów osiągania tych celów - to wszystko jest wyrazem szacunku do dziecka, do czasu, jaki spędzamy w szkole i do tego, do czego zobowiązaliśmy się wobec dziecka.

Spróbuję jaśniej, bo chyba popłynęłam :).

Rozmawiałyśmy z dzieciakami o tym, po co nam szkoła, po co tutaj wszyscy przychodzimy. Odpowiedzi były różne: od oczywistych, jak po to, żeby nauczyć się czytać i pisać, po bardziej wyrafinowane, jak na przykład po to by, znaleźć przyjaciół, po to, by się bawić, po to, by w przyszłości znaleźć dobrą pracę itp. I teraz - zmierzając do meritum - objawem szacunku wobec dzieci będzie danie im możliwości osiągnięcia tego wszystkiego. Powtarzam: możliwości, nie gwarancji. W szkole odbywa się to między innymi poprzez różnego rodzaju zajęcia, do których zaprasza się wszystkie dzieci. Nie bójmy się nawet użyć słowa oczekuje: oczekuje się od wszystkich, że będą w nich uczestniczyć.

Ta część była dla mnie najtrudniejsza do zaakceptowania. Jakoś tak bałam się, że od oczekiwania jest już bardzo blisko do zmuszania, a od zmuszania do pruskiego modelu szkoły (z którym nie chcę mieć nigdy nic wspólnego). Wtedy właśnie pomogła mi rozmowa z D., która nie próbowała mnie wcale do niczego namawiać, nie krytykowała tego, co mówiłam, tylko pokazała mi, że brakuje w mojej układance kilku kawałków. Oto one:

Kawałek pierwszy - w sali znajduje się tak zwane miejsce wyciszenia, z którego może korzystać każdy uczeń w każdym momencie swojego dnia w szkole. W każdym. Jeśli czuje się zmęczony/zmęczona, znudzony/znudzona, przytłoczony/przytłoczona, to może - przy pełnej akceptacji ze strony nauczyciela - skorzystać z miejsca, gdzie ma zapewniony spokój. Może tam być tak długo, jak potrzebuje.
Kawałek drugi - sprawa pozostałych uczniów. Jeśli jestem w stanie zaakceptować jednego ucznia, który odmawia udziału w zajęciu, to już większa ilość takich osób staje się sporym wyzwaniem. Bo: dlaczego jeden może, a drugi nie? Bo: co z szacunkiem wobec tych, którzy chcą współpracować? Bo: dlaczego zasady nie są przez nauczyciela przestrzegane równo wobec wszystkich? I w końcu - jeśli szanujemy się nawzajem, to chyba działa to w dwie strony? Jeśli nauczyciel do jakiegoś działania zaprasza wszystkich, to chyba chodzi o wszystkich?
Kawałek trzeci - pewnych ważnych rzeczy nie da się opanować bez ćwiczeń, powtórzeń (nie mam na myśli ślęczenia nad zeszytem, mam na myśli używanie danej umiejętności na różne możliwe sposoby) - to wymaga ze strony ucznia konsekwencji, a nie nauczy się jej bez podejmowania kolejnych prób bycia konsekwentnym właśnie.
Kawałek czwarty - uczeń, jeśli nie chce czegoś robić na sposób zaproponowany przez nauczycielkę, to zawsze może zaproponować swój własny sposób. Jest na to miejsce bez dwóch zdań.
I ostatni - na własne oczy widziałam - z takim uczniem zawsze się rozmawia, traktuje się go i jego potrzeby poważnie. I to jest dobre :)

Po złożeniu wszystkiego w całość uspokoiłam się. To ma dla mnie sens. Właśnie w ten sposób można nauczyć się umiejętności, które przydadzą się dzieciakom w dorosłym życiu: odpowiedzialności, samodzielności, dokonywania i wyjaśniania swoich wyborów, proponowania swoich rozwiązań, nie odpuszczania w obliczu pierwszych trudności.

Cieszę się z tej lekcji, czuję, że nauczyłam się czegoś ważnego nie tylko dla mojej pracy, ale też dla siebie samej. I to jest bardzo dobre! ;)