Pełna zgoda, panie Celestynie!

Dobra szkoła to nie szkoła "świątynia", nie "cieplarnia" i nie "koszary" - to szkoła alternatywna, to "plac budowy".
C. Freinet: Gawędy Mateusza, PSAPCF, Gniezno, s.16, za 
Warsztatownia Freinetowska w Cogito, red. Marzena Kędra, Poznań 2018.


Idę o zakład, że gdyby pan Freinet tego nie napisał, to pewnego dnia ja stworzyłabym taką sentencję. Za długo chodziła po mojej głowie, za często raziło mnie traktowanie placówki oświatowej (brrrr... ta oświatowa nowomowa) jak wersji pokazowej, żebym w końcu nie wydusiła z siebie takich właśnie mądrych słów. No cóż, nie wydusiłam (choć chciałabym), więc korzystam z gotowego cytatu, który zaśpiewał do mnie przy wtórze chóru anielskiego parę dni temu, kiedy czytałam "Warsztatownię Freinetowską".

Dobra szkoła to nie świątynia...
Z czym kojarzy wam się świątynia? Ja wprawdzie nie uczęszczam (chyba, że przy okazji rekolekcji w szkołach), ale pamiętam całkiem dobrze. Po pierwsze w świątyni się nie mówi głośno, jeśli już to się szeptem do sąsiada, trzeba jednak liczyć się z oburzonym wzrokiem pani lub pana z rzędu przed sobą. Taki klimat. W świątyni nie ma miejsca na jakiekolwiek spontaniczne, nieprzewidziane w ceremonii zachowanie. Wszyscy w tym samym czasie klękają, z klęczek wstają, siadają i znowu wstają, tym razem z pozycji siedzącej. Wszyscy wchodząc maczają dłoń w wodzie i mokrą ręką czynią na ciele znak krzyża (oczekuje się również, że zrobią to ze świątyni wychodząc). Wszyscy patrzą w jednym kierunku - w kierunku mistrza ceremonii, mówią chórem te same słowa, śpiewają, kiedy trzeba śpiewać, biją się w pierś, kiedy jest na to pora.

Nie, dobra szkoła zdecydowanie nie powinna być traktowana jak świątynia. Moim zdaniem szkoła powinna być miejscem, gdzie każdy może w sposób bezpieczny wypróbowywać różnego siebie: siebie poszukującego rozwiązania, siebie radzącego sobie z trudną sytuacją społeczną, siebie czyniącego błędy. Szkoła powinna być miejscem, gdzie można ruszać, dotykać, doświadczać, pytać, rozmawiać, dyskutować, manipulować, nie zgadzać się z czymś, czegoś nie wiedzieć (!). Tutaj nie powinno oczekiwać się, że każdy będzie chórem mówić to, co inni każą. Nie w szkole, gdzie w tak naturalny sposób można poznać osoby o innych poglądach, o innym poziomie wiedzy czy umiejętności - tak fajnie można uczyć się od siebie nawzajem. Ze szkoły zdecydowanie wyrzuciłabym wszelkich nauczycieli - kapłanów, takich, co będą bez mrugnięcia okiem mówić dzieciom tak wolno, tak nie wolno, teraz musisz umieć to i to, bo taki mamy w księgach przykaz. Kapłanów, którzy każą patrzeć tylko na siebie i tylko siebie każą dzieciom słuchać. Szkoła to nie miejsce na klepanie formułek, zmieniających się wprawdzie, ale bardzo często niezrozumiałych dla recytujących.
Zgadza się z panem w pełni, panie Celestynie - szkoła to nie świątynia.

Szkoła to nie cieplarnia...
W cieplarni jest ciepło - to miłe, osobiście lubię, kiedy jest ciepło :). Problem z cieplarnią jest jednak taki, że ma się nijak do warunków panujących na zewnątrz. Cieplarnia to trochę taka wysepka, gdzie można wyhodować okazy, jakie w warunkach naturalnie występujących by się nie rozwinęły.

Jak się tak dobrze przyjrzeć większości szkół, to łatwo można zauważyć, że są one takimi szklanymi namiotami utrzymującymi atmosferę szkół XIX-wiecznych. Bez względu na to, co dzieje się na zewnątrz, bez względu na zmiany w świecie, szkoła cały czas utrzymuje warunki, w których na siłę chce wyhodować ludzi myślących tak samo, umiejących to samo, wiedzących to samo, zdających te same testy, zachowujących się w sposób oczekiwany, Takie ładne roślinki. Niestety - przynajmniej dla kolejnych twórców kolejnych "reform oświaty" - takie warunki nie spowodują wzrostu osób, jakich potrzebuje dzisiejszy świat. W takich ciepłych (znaczy sztucznych) warunkach nie rozwiną się osobowości samodzielne, znające siebie, swoje możliwości i zainteresowania, ciekawe, nie bojące się pytać, odważne. Jestem zdecydowanie za tym, żeby przestać traktować szkoły jak cieplarnie, dokładnie tak, jak pan napisał, panie Freinet.

Szkoła to nie koszary...
Aż boli, że trzeba o tym pisać. Koszary - nigdy nie byłam, nie korzystałam, ale co nieco słyszałam. W koszarach podobno trzeba chodzić jak w zegarku, wszystko równo, na komendę, parami lub czwórkami, czysto, schludnie, bez sprzeciwu. Tam twardym trzeba być, tam nie lubi się mięczaków, lepiej się nie wychylać, robić, co każą, jakoś to przetrwać i zaliczyć - na koniec dadzą spokój.

Kojarzy się trochę, prawda? Te dzieci idące parami, zatrzymywane na korytarzu, jeśli biegają. Ten wymóg słuchania, kiedy mówi nauczyciel-komendant. To podciąganie wszystkich do pożądanego poziomu - im bardziej pasujesz do wymogów programu, tym lepiej dla ciebie. No i w końcu to zaliczanie, zagryzanie zębów, żeby tylko zdać i móc pójść dalej. No, może nieco popłynęłam, może trochę przerysowałam to komenderowanie, może.... Spuszczę więc nieco z tonu i przyjrzę się innym rzeczom. Na przykład stoliki w klasach. Muszą stać, jak stoją? Raczej muszą. Wolno przestawiać? Raczej nie wolno. A w czasie jedzenia posiłków - wolno rozmawiać? Częściej nie wolno. A co z dzwonkiem? Trzeba jak na komendę przerwać działania, chwilę odsapnąć i zacząć następne? No raczej trzeba. A jak się czegoś nie zrobi, zapomni, zachoruje, zagapi - czy trzeba uzupełnić, nadrobić, wyrównać? No jakby trzeba.
Panie Celestynie, niech pan pozwoli rękę swą uścisnąć - szkoła nie powinna być jak koszary, w żadnym szczególe.

Szkoła to plac budowy...
Mhm, ciekawe porównanie, dość nieoczywiste, wymaga ode mnie wysiłku umysłowego :). Nie dam się jednak łatwo i spróbuję pójść tym tokiem myślenia.
Plac budowy - miejsce, gdzie coś się tworzy i gdzie na pewno coś powstanie. Jest plan, na którym jest zapewne narysowane ze szczegółami, co ma powstać. Sporo ludzi pracuje na budowie, ale nie tak, jak w świątyni, gdzie każdy robi to samo w tym samym czasie. Z tego, co widziałam, to jedne osoby operują różnymi maszynami, inne cegły układają, jeszcze inne mieszają beton, jeden trzyma płytę z lewej, drugi z prawej, żeby ją w odpowiednim miejscu i pod odpowiednim kątem postawić. Sporo tam pracy zespołowej, sporo też indywidualnej (taki dźwig na przykład nie wymaga trzech sterujących, prawda?). Tak sobie myślę, że nie jeden doświadczony budowniczy (można tak mówić?) łapie się za głowę, kiedy widzi projekt jakiegoś nowoczesnego, "udziwnionego" budynku wielkiego, cenionego projektanta. Ale czy to znaczy, że nie zbuduje? Pewnie, że zbuduje! Przemyśli, obgada sprawę i znajdzie sposób, nawet jeśli w życiu falowanych ścian nie stawiał. Swoją drogą ciekawe, ile krzywych ścian postawi taki budowniczy (?) w swoim życiu, zanim zacznie stawiać drapacze chmur.

Na budowie jest brudno. Błoto, kiedy pada deszcz. Zanim powstanie porządek w postaci stojącego dumnie budynku, na placu panuje totalny chaos. Pozwożone materiały, poustawiane maszyny, wykopane doły, w wyniku czego sterty piachu tuż nad dołami stoją. Jakieś kable, jakieś druty, baraki, ogrodzenia.... Bez gumiaków i kufajki lepiej nie wchodzić.

Kto dorastał w tych czasach, w jakich ja dorastałam, kiedy na potęgę wznoszono osiedla betonowe - ten na pewno zrozumie, kiedy napiszę "plac budowy po 16:00" ;). Kiedy nie ma już pracowników, brama zamknięta, jakiś rzekomo groźny stróż gdzieś tam budowy pilnuje... Wyobraźcie sobie te hałdy piasku, wielkie rolki po kablu, porzucone cegły, niedokończone ściany... Kto był odważny i legendarnego stróża się nie bał, ten miał o zmierzchu najlepszy plac zabaw pod słońcem 😉. Plac, gdzie każdy sprzęt można wykorzystać na tysiące sposobów, gdzie można znaleźć tyle skarbów, ile żaden sklep z zabawkami nie posiada. Tajemnicze schowki, ciemne tunele, tory przeszkód. Taki plac budowy to dopiero nieoceniona szkoła!

Tak, wolę szkołę, która jest placem budowy. Z zaplanowanymi, ale i ukrytymi możliwościami i perspektywami. Placem, gdzie tak naprawdę każdy może być i architektem i budowniczym i dekoratorem wnętrz. Wybieram szkołę, gdzie każdy może zbudować swoje własne osiedle domów, stawiając zarówno te krzywe, z pomyłkami, nieoczekiwanymi zawaleniami, jak i te wymierzone, postawione z pełną świadomością i znajomością rzemiosła. Jestem za szkołą, gdzie nikt nie boi się pobrudzić, nikt nie boi się zrobić chaosu po to, żeby później stworzyć dzieło przez duże D. Jestem za szkołą, w której, jeśli uczeń-budowniczy się zmęczy, to odpocznie, jeśli zawali, to będzie miał szansę spróbować jeszcze raz, jeśli wymyśli dom "niemożliwy", to i tak będzie mógł spróbować go zbudować - może wcale taki "niemożliwy" nie jest, po prostu nikt wcześniej na taki pomysł nie wpadł.

Tak, panie Celestynie - chcę na takim placu budowy pracować. Kalosze i kufajkę jakby co, to już mam :).