ruszanie mózgownicą

Najpierw było przeczucie. Pojawiło się naprawdę bardzo dawno temu, ale że nie znalazło ono potwierdzenia w słowach czy czynach osób z mojego otoczenia, siedziało sobie cicho, przytłoczone brakiem mego doświadczenia.
Z roku na rok mojej pracy zawodowej, wraz ze wzrostem doświadczenia i okazji, kiedy mogłam obserwować dzieci, przeczucie urosło na tyle, że niekiedy myliło mi się z pewnością. Z takim czymś w głowie nie sposób walczyć, dlatego zaczęłam bardzo ostrożnie i z dużą niepewnością te przeczucia wdrażać w moje przebywanie z dziećmi. Kroki stawiałam mało może znaczące z obiektywnego punktu widzenia, ale dla mnie ważne. Pozwalałam na przykład dzieciom rozmawiać ze sobą podczas posiłków, a tym , którzy zjedli wcześniej nie kazałam siedzieć i czekać, aż zjedzą wszyscy jego współtowarzysze stolikowi. Wychodziłam z dziećmi na dwór nawet wtedy, kiedy padał drobny deszcz. Nawet wtedy, kiedy błoto zagrażało czystości ich (i moich) butów. Pozwoliłam dzieciom zrobić przedstawienie, w którym nie mówią wierszyków, a więc nie prezentują się dumnym rodzicom. I tak dalej.... Czułam, wiedziałam niemal, że tak jest po prostu sensowniej.
Po przeczytaniu książki pani Marzeny Żylińskiej Neurodydaktyka (pozwolę sobie skrócić tytuł....) nabrałam stuprocentowej pewności, że moje przeczucia szły w dobrym kierunku. Teraz szukam książek mówiących o tym, jak uczy się mózg i każda stronica tych wydawnictw napełnia mnie radością, że mogę o tym czytać i że mogę mieć już pewność, że mózg nie uczy się dlatego, że ktoś mu karze się czegoś nauczyć. Zdanie "entuzjazm jest nawozem dla mózgu" wryło się już chyba na zawsze w moją głowę.

Bądźmy szczerzy - radości z odkrywania, jak uczy się ludzki mózg towarzyszą też inne emocje, jak smutek, żal czy wściekłość. Zróbmy zdjęcie. Po jednej stronie badania pokazujące, że mózg uczy się tych rzeczy, które są z jego punku widzenia (a właściwie z punktu widzenia jego właściciela) ważne i istotne, że jest narządem na wskroś subiektywnym i właściwie nie ustaje w uczeniu się. Po drugiej stronie tej fotografii tradycyjna szkoła, z uczniami, którzy muszą uczyć się tego, czego muszą, a nie tego, czego chcą. Z wiarą w to, że jeśli nauczyciel uczy, to dziecko się nauczy. Z uznawaniem sprawdzianu zdanego na szóstkę za wiedzę już przez ucznia posiadaną i zaliczoną. Z oczekiwaniem ciszy, porządku i posłuszeństwa.
Smutne, bo jeśli to się nie zmieni, jeśli ktoś mądry nie puści z hukiem tego starego, głuchego i nieskutecznego systemu (a pewnie jeszcze długo nie), to miliony dzieci będzie w szkolnych murach siedziało i nabywało przeświadczenia, że musi być takie albo takie i że stać go tylko na to albo na to. 

Czekając na huk walącego się modelu pruskiego naszych szkół (chętnie sama coś podłożę 😉) staram się pracować tak, żeby nie przeszkadzać dzieciom w uczeniu się. To nie jest i jednocześnie jest trudne. Wcale nie jest tak łatwo postanowić sobie, że odrzucam wszystko to, co w moim odczuciu nie jest w procesie uczenia się potrzebne. Zaraz pojawiają się w głowie oskarżenia o to, że za mało ćwiczeń dzieci wypełniają w książkach, że za mało "pracują" w mojej klasie. Że za głośno jest, że parami nie każę im chodzić i jak to wygląda.... że stoliki się niesymetrycznie ustawione, a dzieci nie są grzeczne. Pojawiają się, bo przecież w takim samym systemie zostałam wychowana, pojawiają się, bo rodzice dzieci pytają "dlaczego tak?", a kartkując ćwiczenia swoich dzieci stwierdzają, że te dzieci nic nie robią. I nawet, jeśli wiem, że tak jest dobrze i że tak chcę, to łatwo nie jest.

Wystarczy jednak, że znajdę się z uczniami w klasie. Wystarczy, że popatrzę, jak organizują sobie salę, żeby czuć się bardziej komfortowo. Wystarczy, że wsłucham się w ich pytania i rozmowy. Wystarczy, że zobaczę, z jakim zaangażowaniem wchodzą w działania, które je interesują. Wtedy nie mam najmniejszych wątpliwości, że w ich mózgach zachodzi proces uczenia się. Nie mam złudzeń - to że ja im coś narzucę i wymogę, że mają to umieć i już - to wcale nie spowoduje, że one się naprawdę tego nauczą. Nieprawdą jest też twierdzenie, że jeśli dzieciom da się za dużo swobody, to one to wykorzystają i wejdą dorosłemu na głowę. Zresztą, w tym zdaniu jest tyle nieprawdziwych informacji, że wymagałoby to napisania osobnego tekstu.

Czytam, że mózg ludzki uczy się bez przerwy i że uwielbia to robić, bez względu na wiek, w jakim jesteśmy (pewnie powinnam podawać źródła takich informacji, wybaczcie mi jednak - pamięć do takich rzeczy mam raczej słabą - musicie mi wierzyć na słowo 😊). Jak to więc możliwe, że nauka kojarzy się dzieciom z czymś nieprzyjemnym i jakby nastawionym przeciwko nim? 


Pozdrawiam :)