lektura obowiązkowa

Piszę ten tekst zainspirowana obserwacjami, które poczyniłam zarówno w szkole, jak i w domu. Jest albowiem pewien młody człowiek, jedenasty rok życia mu idzie, który mieszka ze mną pod jednym dachem i który, jak każde dziecko w Polsce, podlega obowiązkowi szkolnemu. Mam nadzieję, że za jakiś czas mój syn nie będzie mi wyrzucał, że "użyłam go" w internecie :).

Zanim przejdę do meritum, kilka słów wstępu (zawsze czuję mały zgrzyt, kiedy przy pisaniu używam wyrażenia "słowo", podczas gdy powinnam użyć "wyraz" - ale kilka wyrazów wstępu? mhmm.... nie pasuje).
Junior zaczął czytać dość wcześnie i bez pomocy szkoły (znaczy można, ale oczywiście nie trzeba 😉). Książki u nas zawsze były, są i będą i do czytania jakoś nie trzeba nas zachęcać (nas, znaczy mnie, Juniora i małżonka szanownego). Oprócz wzbogacania własnego księgozbioru, korzystamy z usług biblioteki, więc syn nasz na brak książek nie narzeka. Czyta różne tytuły - te, które cieszą mą matczyną duszę i te, które lepiej przemilczeć. Czyta, bo lubi. Dotychczas nie było też problemu z tak zwanymi lekturami, czyli książkami, które szkoła czytać każe, bo TAK.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Do "W pustyni i w puszczy" pana Sienkiewicza. Klasa Juniora, a więc i on sam we własnej osobie, ma przeczytać tę niemal już prehistoryczną książkę na któregoś tam października. Czas goni, a Juniora przy książce (a raczej czytniku) nie uwidzisz. Czyta od czasu do czasu, z poczucia obowiązku, i z ulgą odkłada urządzenie po przeczytaniu paru stron.
Słowem - nie idzie mu.

Co na to rodzice?

Ano rodzice różnią się pod względem podejścia do edukacji syna. O sobie na ten czas pomilczę, natomiast powiem, jak to jest u mojego męża (mam nadzieję, że on też mi kiedyś nie wypomni, że go w internetach publikuję...). Otóż małżonek mój szanowny uważa, jak zapewne spora część dorosłych, która ma styczność z uczniami, że lektura na termin przeczytana być musi. A że nikt słów na wiatr nie lubi rzucać, ojciec wziął się za czytanie syna. Żadnych rewelacyjnych narzędzi "motywacyjnych" nie stosował. Proponuję przyjrzeć się zatem, czy i jak zadziałało.

1. Słowne przypominanie. Czyli nic innego, jak mniej lub bardziej groźnym tonem napominanie pierworodnego, że ma czytać książkę.
Efekt? Krótkotrwały. Junior, owszem, z miną obrażoną chwytał czytnik, zasiadał w fotelu i czytał póki mu uwagi i cierpliwości wystarczyło. Plus minus jakieś 15-20 minut.

2. Zagrożenie przykrymi konsekwencjami. Zapowiedzenie tak zwanej kary - nie zdążysz, ukrócimy YouTube.
Efekt? Natychmiastowy - ogromne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości u Juniora. Krótkotrwały? Nie lepszy niż wyżej.

Zarówno w jednej, jak i drugiej metodzie efektów długotrwałych brak.

Ja w tym wszystkim chcąc nie chcąc uczestniczę (choć biernie, jak najgorsza matka świata) i tak sobie myślę. Gdyby w szkole nie kazano uczniom czytać prehistorycznych książek, tylko takie, które ich interesują, to w domach wielu rodzin nastąpiłby pokój. Posunę się w rozważaniach nawet dalej! Gdyby w szkołach w ogóle nie nakazywano czytania, jak jakiejś strasznej, ale koniecznej czynności, to założę się, że dzieciaki czytałyby o wiele więcej. Oczywiście pod warunkiem, że znalazłby się w owej szacownej instytucji czas na zachęcanie, na umiejętne kuszenie młodych ludzi ciekawymi książkami.
Dlaczego jestem w tej całej sytuacji bierna, zamiast gonić syna do czytania? Bo to nie działa, po prostu. Tak, jak w szkołach nie działa wymaganie od uczniów uczenia się tego, co ich w ogóle nie interesuje, tak nie zadziała moje jęczenie, żeby czytał. Co mam zrobić? Wyznaczyć ilość stron do przeczytania za jednym posiedzeniem? Stać na Juniorem, że ma czytać i koniec? Mam zabić w nim tą przyjemność, jaką nauczył się czerpać z czytania? Po co? Dla czwórki czy piątki? Nie, moim zdaniem po prostu nie warto.

Ja w szkole, z moimi uczniami czytam od samego początku, od pierwszej klasy. Najpierw czytałam im na głos ja (codziennie), potem przychodzili ich rodzice i czytali im na głos. Czytaliśmy różne książki, od "Tajemniczego ogrodu" przez "Hanię Humorek" po książki, gdzie ktoś zwymiotował z obrzydzenia (tytułu nie pamiętam). Podczas czytania jednych było cicho, podczas czytania innych był głośny śmiech. W drugiej klasie ruszyłam z akcją "Książka miesiąca", uczniowie co miesiąc prezentowali książki, które przeczytały. Był "Tytus, Romek i A'Tomek", "Harry Potter" czy seria z Matyldą, której ja jakoś zdzierżyć nie mogę, ale któa cieszy się dużą popularnością u dzieci. Dzieci czytały same bądź rodzice im czytali. W tym roku kontynuujemy to czytanie i jeszcze nigdy nie usłyszałam od jakiegoś ucznia, że go to już nudzi.

Czy nie "przerabiam" lektur? Ależ owszem, "przerabiam". Nie wiem, czy książki, które wybieram zawsze są ciekawe dla dzieci (raczej nie korzystam z zestawu lektur proponowanych przez autorów programu) - siłą rzeczy wybieram takie, które mi się podobają. Jednak nigdy nie pytam ze znajomości lektury, nie sprawdzam, kto przeczytał, a kto nie. Po co? Po to, żeby czytanie książek kojarzyło się ze stresem i obowiązkiem?  Pozostaje mieć nadzieję, że podczas zajęć zainteresuje go książka i sięgnie po nią później. Chociaż wcale nie będzie musiał. Na świecie jest tyle różnych, ciekawych książek, a każdego dnia powstają nowe - szkoda czasu na czytanie lektur obowiązkowych.

Pozdrawiam :)