na dwa głosy

W szkole. Dzień jak co dzień. No, prawie... Zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami po dzwonku na lekcję weszłam do klasy. Zgodnie z przewidywaniami większość uczniów już w niej była, reszta powoli dochodziła. Zgodnie z konwencją usiedli przy swoich stolikach i... tutaj zgodność z wszelką szkolną kulturą zaczęła się zaburzać. Pozwólcie, że wyjaśnię.

Otóż po wejściu do klasy ujrzałam sytuację, która od razu (w takiej pierwszej, spontanicznej reakcji) bardzo ucieszyła mój nauczycielski organ gdzieś tam w środku. Uczniowie (nie lubię tak o nich mówić, jakieś to dla mnie sztuczne i bardzo uroczyste, ale niech będzie) siedzieli przy ławkach - niektórzy na swoim miejscu, inni przy koleżance, koledze, jedni zgrupowani, inni na solo. Każdy coś robił. Tutaj dziewczynki konstruowały z papieru ciąg dalszy swojej papierowej historii (jej początek sięga wielu tygodni wstecz i cały czas się rozwija), tam dzieciaki porządkują kolekcję kart ze zwierzętami, jeszcze gdzie indziej chłopcy puszczają samoloty z zachwytem patrząc, jak to właśnie "teraz poleciał najlepiej", tuż obok chłopiec tworzy kolejną akcję rysunkową, tworząc postaci i maszyny z niesamowitą precyzją na kartce. Ledwo mnie wszyscy zauważyli, tak byli pochłonięci swoimi czynnościami.
Stanęłam przed nimi i, jak w typowej scenie literackiej, usłyszałam dwa głosy.

Jeden mówił: co z tego, że dobrze się bawią? Chyba nie zamierzasz im na to pozwolić? Słyszysz, co mówię? Oni się BAWIĄ! To nie jest przedszkole, to jest szkoła, masz swoje obowiązki, pewne zobowiązania wobec tych dzieci, ich rodziców, wobec pani dyrektor, wobec programu, wobec PODSTAWY PROGRAMOWEJ! Uporządkuj ten bałagan raz - dwa, każ im się zebrać do kupy, niech usiądą i biorą się do NAUKI. Słyszysz? Po to tutaj jesteś, żeby uczyć! Przestań tak się nimi zachwycać, już ja znam to twoje spojrzenie, to twoje PODEJŚCIE...! Nie, nie i nie - to jest szkoła, skończył się czas nauki przez zabawę, podwijaj rękawy, niech oni podwiną swoje, niech rozłożą podręczniki i bierz się do roboty!

A z drugiej strony.... Spójrz, jak są zajęci, jak są zafascynowani tym, co robią! Gdyby ich twarze wyglądały tak za każdym razem, kiedy robią coś w szkole... Czy nie o to właśnie powinno chodzić? Czy nie tak właśnie powinno wyglądać uczenie się? W jaki sposób wykonywanie zadania za zadaniem ma być lepsze od wykonywania czegoś, co sprawia przyjemność, a przy tym uczy? A gdyby tak pozwolić im na to, co zaczęli, dać im czas, poobserwować i zobaczyć, co z tego wyniknie? Taki mały eksperyment. Idź za głosem swojej intuicji, przecież tak właśnie czujesz, prawda? Że to jest lepsze od uczenia, że tak właśnie wygląda uczenie SIĘ...

Oczywiście ten dialog jest teraz przeze mnie dość porządnie przerysowany, nie stałam tam i nie walczyłam ze sobą minutami. Wszystko rozstrzygnęło się dość szybko, choć skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie miałam żadnych wątpliwości.
Nie przerwałam im, powiedziałam, że mogą spokojnie skończyć to, co zaczęli. Tak, mają na to tyle czasu, ile potrzebują, Ależ tak, oczywiście, że mogą zrobić wystawę swoich dzieł, jest na to miejsce.
Nie, nie bałabym się inspekcji, nie przestraszyłabym się pytań o to, czego dzieci się w takim razie nauczyły, skoro robiły wielkie "nic". Jestem w stanie wymienić kilka umiejętności, które moi uczniowie ćwiczyli podczas tego "czasu wolnego". Życzą sobie Państwo listę? Proszę bardzo, akurat do wypunktowywania, podsumowywania i ewaluowania jestem przyzwyczajona i żadna to dla mnie nowość 😊. Daruję sobie jednak tabelkę.... :)

To może zacznę od umiejętności bardziej pożądanych, tych, które można zmierzyć, ocenić i porównać z innymi.Otóż siedząc nad kartami ze zwierzętami dziewczyny z całą pewnością: czytały ze zrozumieniem, liczyły, segregowały, porównywały, dodawały i odejmowały. Zespół pracujący nad papierowymi figurkami planował, mierzył, ciął, dopasowywał, kleił wykonując pracę przestrzenną. Rysując chłopiec po prawej ćwiczył swoją motorykę małą, a że cały czas przy tym opowiadał, co się dzieje, ćwiczył tworzenie spójnej wypowiedzi ustnej. Dodatkowo dzieci pisały, tworząc grafik sobie tylko znanych obowiązków.
Teraz nieco z obszaru tak zwanej edukacji społecznej. Mhm, od czego by tu zacząć... Oprócz pracy w zespole odbyło się tam albowiem: uzgadnianie wspólnego celu, samodzielny podział zadań między sobą, konfrontowanie się ze zdaniem innej osoby, dochodzenie do kompromisu, wymienianie się między sobą, obdarowywanie drugiej osoby, pomaganie sobie, samodzielne rozwiązywanie napotkanych problemów. Wszystko to, podkreślam: wszystko, odbyło się bez mojej ingerencji. W wyniku tego "braku zajęć" powstały przed naszą salą dwie wystawy. Każda z tych wystaw została podpisana, skomponowana w przestrzeni, każda ma jakąś fabułę, jakiś zamysł i swoją spójność. Bez mojego podpowiadania, bez kierowania, bez wyznaczania tematu. Każdy po sobie posprzątał, poskładał, wyczyścił i umył (nawet podłogę trzeba było umyć) - pod koniec klasa była czysta, choć w czasie całego tego "nic-nie-robienia" daleko jej do tego było.

A ja? Co ja w tym czasie robiłam? Jeśli ktoś wyobraża sobie, że siedziałam na krześle i obserwowałam sobie moich uczniów, to sporo się rozmija z prawdą. Dzieciaki w życiu by mi na to nie pozwoliły. Z dumą mogę powiedzieć, że byłam włączana w działania tego czy drugiego zespołu. Byłam potrzebna, udało mi się nawet mieć kilka dobrych pomysłów, choć w pracach ręcznych raczej noga jestem. Kilka było też kiepskich, ale mi wybaczono :). Pomagałam montować, przycinać, szukać materiałów, ale tylko wtedy, kiedy mnie o to poproszono. Nie chciałam przeszkadzać.

Nie żałuję mojej decyzji, podjętej zupełnie na gorąco, bez żadnego planu. Pozwoliłam zdecydować tym, którzy wiedzą najlepiej, czego w danym momencie chcą się uczyć. Jednogłośnie :)

Dziękuję za uwagę :)